piątek, 29 lipca 2011

Tribute

Trochę mnie irytuje, kiedy kolejna osoba - czy to na polskim, czy zagranicznym portalu - pisze pod moim zdjęciem, że kojarzy mu się z pracami Dalego. Niby to zaszczyt być porównywanym z mistrzem, problem w tym, że nie inspiruję się nikim, ani Dalim, ani Sralim. Takie skojarzenia świadczą co najwyżej o tym, że cokolwiek surrealistycznego, to od razu Dali. Prosta piłka. Tak jak w obiegowej opinii każdy obraz nierealistyczny to od razu Picasso.

Staram się to zrozumieć, jakoś sobie zracjonalizować te zależności. No dobra: u mnie szczudlarze, wydłużone nogi, u Salvadora żyrafy na monstrualnie długich nogach. Skojarzenie niby słuszne, jak najbardziej na miejscu, z tym, że wystarczy zestawić obok siebie nasze prace, żeby od razu wychwycić różnice. Ja, nawet jeśli jadę w surrealizm, staram się przynajmniej zachować pozory realizmu (proporcje, światło, perspektywę itd.), Dali łamie te zasady bezlitośnie. Jestem pewien, że robił to świadomie, z premedytacją. Jego deformacje rzeczywistości były w pełni zamierzone, im dziwniejsze, tym chyba był z nich bardziej zadowolony.
Popełniłem kiedyś - podpuszczony przez jakiegoś kolesia z plfoto - tribute to Dali. Bardziej, żeby udowodnić sobie, że potrafię, niż pokazać kolesiowi, że dam radę. Zrobiłem słonia na tyczkowatych nogach. Śmiechu było co niemiara (ja się mnie śmiałem), zaraz pojawiły się kolejne koncepcje, z kolorem, małym słoniątkiem i buk wie czym jeszcze. Dałem sobie spokój, szkoda czasu na takie pierdoły. Wiem, że potrafię, i to wystarczy.

Na moje powiązania z Dalim zwróciła też uwagę dziennikarka z Mołdawii, przygotowując wywiad do jednego z tamtejszych miesięczników o fotografii. Odrobiła lekcje, jak to się mówi, zaskoczony byłem wnikliwością pytań, przez co też chętniej na nie odpowiadałem. Poruszyła sprawę drabin, które pojawiają się w moich pracach chyba częściej niż szczudlate słonie. Drabina to dla mnie symbol ambicji, rozwoju, dążenia do celu. Wydaje mi się, że to zrozumiały i oczywisty obraz, co obserwuję po komentarzach ludzi z zagranicy. Odczytują moje założenia idealnie. Wydaje mi się, że te archetypy powinny być właśnie najprostsze, przez co stają się uniwersalne. Jest oczywiście grono osób, które uważają, że jak coś jest zajebiście skomplikowane - do tego stopnia, że nie sposób tego ogarnąć - to na pewno musi być sztuka. Polaryzowałbym...

Z muzyką jest akurat odwrotnie - im prostsza, tym dalej jej do sztuki. Lubię łamańce, stylistyczne i gatunkowe wolty. Najlepszym przykładem będzie chyba tegoroczny krążek gitarzysty Nguyena Le. Płyta z coverami. Jak nie przepadam za takim towarem, zostałem rozłożony na łopatki i czynniki pierwsze. Są tu kawałki Led Zeppelin, Marleya, Wondera, Joplin, Beatlesów, a nawet stary hicior Iron Butterfly. Ale kurde, jak to jest zrobione! To prawdziwy tygiel kulturowy: wpływy wschodnie i zachodnie wymieszane ze smakiem, mistrzowsko wyprodukowane, zagrane i zaśpiewane. Naprawdę, prawdziwa muzyczna uczta.

Nguyen Le - Songs of Freedom (2011)

Nguyen Le 2011

1 komentarz:

  1. Blunt comparisons reveal ignorance from the critic and we may feel insulted, as the originality from one's work is questioned. It is irritating.

    OdpowiedzUsuń