poniedziałek, 19 grudnia 2011

Jakość to będzie


Dzień imienin wpływa na mnie filozoficznie, tym bardziej, że za dwa dni mam urodziny. Ostatnio parę osób pytało mnie o różne sztuczki i triki fotoszopowe. Nie wszystko da się wyjaśnić przez internet, właściwie to niewiele, tylko własna praca coś naprawdę znaczy.

Szczególnie irytujący są młodzi. Czy to chłopak, czy dziewczyna, nieważne, chcą mieć od razu wszystko. Piszą takim tonem, jak by im się to należało. Uroki e-generacji... Staram się cierpliwie odpowiadać, ale czasem mnie ponosi. Nic z tego nie mam, dzielę się swoją wiedzą z free, ponadto tracę czas, który mógłbym poświęcić pracy. Powtarzam zawsze, że najważniejsze są własne poszukiwania, bo tylko dzięki nim można wypracować indywidualny, niepowtarzalny styl. Innej drogi nie ma.
"Ale jak zrobić, żeby zdjęcie wyglądało jak stara odbitka analogowa?".
Zrób to i to, potem to, a następnie to.
"Ale jak?"
I tak w kółko.
Można się wkurwić.

Dla mnie najistotniejsza jest jakość. Przede wszystkim trzeba dobrze naświetlić klatkę, od tego wszystko się zaczyna. Tłumaczenie, że z RAW-a można wiele wycisnąć, nawet jeśli jest niedoświetlony albo prześwietlony, to bzdury. Wszystko wychodzi w trakcie obróbki - im mocniej forsujesz fotę, tym bardziej traci na jakości. Dobry jakościowo plik wytrzyma większe obciążenia, a poza tym wymaga mniejszej obróbki, bo zakres tonalny ma wystarczający do tego, żeby wykorzystać go bez specjalnego rasowania.

Podstawa to dobry punkt wyjściowy. Jak to mówią w sieradzkim: z gówna bata nie ukręcisz. Próbowałem wielokrotnie i wiem, że to prawda. Każde przesunięcie suwaków w PS-ie wpływa na jakość pliku. Skoro już o punkcie wyjściowym piszę, to wypadałoby wspomnieć o otwieraniu RAW-ów. Nowy PS ma zajebistą funkcję: wystarczy podać model aparatu i obiektywu, a program automatycznie zlikwiduje wszelkie błędy typu aberracje, winiety, obwódki itp. Wpływa to zdecydowanie na jakość otwieranego zdjęcia. Warto też zwrócić uwagę na wstępne odszumienie (w granicach rozsądku, żeby się mydło nie zrobiło) i odpowiednią temperaturę barwową światła. Otwieram większość zdjęć z ustawieniami 5500K, bo tyle ma światło słoneczne. Dopiero potem, w PS-ie, zmieniam kolorystykę i nasycenie, w zależności od potrzeb.

Zauważyłem ostatnio, że wielu montażystów unika ekstremalnych warunków, tzn. dużych kontrastów, ostrych cieni, trudnego światła. To moim zdaniem pójście na łatwiznę. Tylko mierząc się z wyzwaniami zdobywa się wartościowe doświadczenia i wiedzę. Jak w życiu (tu objawia się ten mój dzisiejszy filozoficzny nastrój). Uniki nic nie dają, bo rzeczywistość prędzej czy później nas dopada. Dlatego lepiej wyjść jej naprzeciw i przyjąć na klatę.

Wszystko jest trudne, dopóki nie stanie się łatwe. Kilka dni temu byłem na poczcie wysyłać zdjęcia. Przyjęli nową dziewczynę. Widziałem, że jest zestresowana i wystraszona faktem, że musi wklepać w komputer moją przesyłkę. Pocieszyłem ją, że to tylko kwestia czasu, aż stanie się zupełnie mechaniczne. No i słowo stało się ciałem! Dzisiaj ta nowa pracownica obsłużyła mnie jak stara wyjadaczka. Była nawet w stanie rozmawiać z koleżanką w czasie wprowadzania danych.

Muzycznym tłem uraczy nas Lebowski, polski zespół, odkryty przeze mnie niedawno dzięki uprzejmości Leszka P. Fajna, klimatyczna muza, jak znalazł na te jesienno-zimowe wieczory.

Lebowski - Cinematic

czwartek, 15 grudnia 2011

Oczko


Kurde, wystawowo zapowiada się przyszły rok. Pierwszy termin już 25 stycznia, galeria Prospero w Lublinie, prestiżowe miejsce, prezentujące tylko fotografię. Wystawa będzie miała tytuł "Oczko", a zaprezentuję się tam razem z Kasią Kaluą Kryńską [www.kalua.pl].

Dlaczego oczko? Bo będzie w sumie 21 prac, dziesięć Kasi, dziesięć moich, a dwudziesta pierwsza wspólna. Zrobię specjalnie na potrzeby wystawy montaż z wykorzystaniem naszych zdjęć. Jeszcze nie wiem, co to będzie, ale sama perspektywa zmierzenia się z takim wyzwaniem wprawia mnie w radosne podniecenie.

Szefowa galerii miała trochę oporów przed takim łączonym pokazem, ale moim zdaniem zestawienie dwóch różnych fotograficznych światów może być ciekawym przeżyciem, zarówno dla nas, jak i dla oglądających. Kasia to rasowa portrecistka, potrafi naprawdę wykraść duszę fotografowanej osobie. Zawsze byłem pod wielkim wrażeniem jej kunsztu i umiejętności nawiązania tak niesamowitego kontaktu z portretowanym, dlatego podwójnie się cieszę. Wspólnym mianownikiem będą czarno-białe kwadraty.

Druga wystawa, tym razem indywidualna, planowana jest na przełom lutego i marca w Rawiczu. To małe miasto, mniej więcej w połowie drogi między Poznaniem a Wrocławiem, założone w połowie XVII wieku przez protestanckich emigrantów z Czech. Pomysł wystawy narodził się na Facebooku. Napisał do mnie przesympatyczny rawiczanin, i tak - od słowa do słowa - ustaliliśmy, że fajnie będzie pokazać moje prace w jego rodzinnym mieście. Super sprawa.

No i trzecia z planowanych wystaw: Sieradz. Wrócę, mam nadzieję, że z przytupem, do rodzinnego miasta. Kilka lat temu robiłem kameralną wystawę w siedzibie WSHE na Mickiewicza. Tym razem ekspozycja będzie w Teatrze. Termin już zaklepany: 25 maja. Tradycyjnie, zrobię pokaz multimedialny stu albo więcej prac, a jak dobrze pójdzie, to może uda się zebrać ekipę muzyków do wspólnego jamowania. Uch, już czuję, że będzie grubo.

Jak oczko, to 21. Wrzucam Adele, która wydała płytę właśnie o tym tytule.
Jak znalazł.

Adele - 21 (2011)

Adele - 21

wtorek, 13 grudnia 2011

Oceansize


Australia mnie lubi.
Zdecydowanie.
Ja też lubię Australię, w sumie...

Na australijskim Red Bubble, molochu nie do ogarnięcia (zdjęcia, grafiki, t-shirty, mydło, powidło, pachnidło), sprzedałem właśnie kalendarz z trzynastoma swoimi czarno-białymi fotomanipulacjami. Niby nic, a cieszy. Wybrałem ulubione, głównie ze szczudlarzami, ale z myślą, że sam kupię i powieszę na ścianie w kuchni.

Fajnie to zorganizowali, bo można sobie samemu skompletować ilustracje poszczególnych miesięcy z prac, które się wystawiło. Do tej pory wrzuciłem tam ponad 100 zdjęć. Byłoby ich pewnie więcej, ale trzeba wstawiać duże pliki, a nie zawsze mam na to czas i nie zawsze też mi się chce.

Ślęczałem nad wyborem ponad godzinę (łatwo nie było), złożyłem zamówienie, ale nie kupiłem, bo nie miałem wtedy kasy. No i tak tygodnie mijają, a ja nadal się zastanawiam, czy jest sens płacić za własne prace. Nie są to co prawda wielkie pieniądze, w przeliczeniu na nasze trochę ponad stówę, chyba jednak będę wolał wydać je na inne przyjemności.

W zeszłym roku napisała do mnie pewna Australijka, której niezwykle spodobało się zdjęcie stópki naszej Niny. Do tego stopnia, że zdecydowała się wydać kilkaset dolarów na duży wydruk, który wisi teraz w pokoju jej córki. Jak pisałem, Australia mnie lubi.

Kilka miesięcy temu miałem publikację w kanadyjskim miesięczniku "Adore Noir" poświęconym - jak sama nazwa wskazuje - fotografii czarno-białej. Było zdjęcie na okładce (widoczne u góry), było kilkanaście prac w środku, był też nawet dość wyczerpujący wywiad. Nie spodziewałem się po tym jakiegoś szczególnego odzewu, tymczasem efekty pokazania się w gazecie przeszły moje najśmielsze oczekiwania. Sprzedałem dwa duże printy do Stanów, później jeden do Kanady, a właśnie przed chwilą wróciłem ze Słupska, skąd wysłałem cztery średnie kwadraty do Australii. Kto by pomyślał?

Muzycznie nie będzie niestety australijsko, bo jedyne co mi przychodzi do głowy, to AC/DC. Ewentualnie Be'lakor, ale już go tu udostępniałem. Jak tylko ukaże się ich nowa płyta, na pewno nie omieszkam o niej wspomnieć, a póki co moja ostatnia obsesja - Oceansize. Myślałem, że to mało znany zespół, ale po tym jak wrzuciłem na FB linka z ich teledyskiem, zmieniłem zdanie. Kawał dobrego, rockowego grania.

Oceansize - Everyone into Position (2005)


Oceansize - Everyone into Position 2005 part1
Oceansize - Everyone into Position 2005 part2

piątek, 9 grudnia 2011

Egipskie ciemności


Kilka miesięcy temu dostałem prywatną wiadomość na Facebooku. Nadawcą był niejaki Ayman Lofty, który przedstawił się jako egipski fotograf organizujący na początku przyszłego roku międzynarodową wystawę fotograficzną. Podziękował, że raczyłem go dodać do znajomych i wyraził zachwyt nad moimi pracami, po czym przeszedł do meritum. Zaprosił mnie mianowicie do udziału w tym przedsięwzięciu. Nie zdradził na razie żadnych szczegółów, ale gdybym był zainteresowany, to oczywiście chętnie się nimi podzieli.

Z początku dosyć sceptycznie odnosiłem się do tego pomysłu. Co prawda niewiele wysiłku miałoby mnie to kosztować, bo jedynym moim zadaniem było przesłanie na jego maila cyfrowych plików, od 6 do 10. Ayman obiecał, że zajmie się resztą, czyli przygotowaniem folderu reklamowego i wydrukiem prac. Wspomniał też, że egipskie Ministerstwo Kultury zamierza objąć projekt swoim patronatem. Grubo, nie ma co.

Nie odzywał się dobre kilka miesięcy. Wysłałem mu wcześniej swoją krótką notkę biograficzną; odebrał ją, podziękował i na tym stanęło. Widziałem, że zagląda na FB, wrzuca swoje zdjęcia i komentuje zdjęcia innych, ale mnie jakoś omijał szerokim łukiem. Byłem przekonany, że pomysł wystawy spalił na panewce.

Często tak bywa, że ludzie mają zapał i pomysły, ale okoliczności nie sprzyjają. A to nie ma funduszy, a to wycofał się sponsor, a to ktoś się rozchorował itd. itp. Tymczasem przedwczoraj Ayman przesłał mi ksero urzędowego dokumentu z arabskimi krzaczkami w nagłówku, z którego wynika (już po angielsku), że jest zgoda, jest akceptacja, jest nawet patronat!

Podpisał się minister, Ayman (który będzie kuratorem wystawy) oraz dyrektor El Gezira Art Center, w którym odbędzie się wystawa. Swój udział zapowiedziało w niej ośmiu fotografów. Żeby nie być gołosłownym, oto oni: Clint Clemens - USA, Andrea Juan - Argentyna, Kevin Casha - Malta, Joe Smith - Malta, Manolis Metzakis - Grecja, Arne Grimstad - Norwegia, Dariusz Klimczak - Polska oraz Ayman Lotfy - Egipt.

Poszperałem trochę w necie i wychodzi na to, że znalazłem się w doborowym towarzystwie. Różnorodność jest ogromna, każdy z nas eksploruje zupełnie inne światy, zaś wspólnym mianownikiem jest to, że wszyscy wiedzą, co w trawie piszczy. Nic, tylko się cieszyć.

Wysłałem dzisiaj 6 zdjęć z serii ze szczudlarzami. Trochę to zajęło, bo wydruki mają mieć metr na metr, trzeba więc było przygotować duże pliki o dobrej jakości. Ciekaw jestem, jaki będzie odzew tego wydarzenia. Otwarcie planowane jest na 1 lutego 2012, wystawa powisi w Art Center dwa tygodnie. Raczej nie wybiorę się na wernisaż, chociaż, kto wie...

Skoro o Egipcie mowa, nie wypada zilustrować tego inaczej, jak egipskim death metalem. Tak, tak, tam też pogrywają, i to całkiem srogo. Poniżej link do ściągnięcia:
 Eternal Grey - Your Gods, My Enemies [2010]

Eternal Gray - Your Gods, My Enemies, 2010 (87 MB, 320 kbps)

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Climax Indigo



Zanim zająłem się na dobre fotomanipulacjami, robiłem wiele innych rzeczy. Niektórych się wstydzę, z innych jestem dumny. Byłem dekoratorem, sprzedawcą, dziennikarzem, a nawet przez krótki czas listonoszem. Grałem też na perkusji w paru zespołach muzycznych.

Ostatni z nich, Funk Loop, przestał istnieć ponad 10 lat temu z przyczyn do dzisiaj dla mnie niejasnych. Bawiliśmy się świetnie, zagraliśmy parę udanych koncertów, nagraliśmy nawet studyjny materiał. Przyjdzie czas na upublicznienie tych nagrań, zrobionych na setkę (na żywo, ale w studio, bez dogrywek i poprawek) w Wojewódzkim Domu Kultury w Sieradzu, pod okiem nieocenionego Zbyszka Godlewskiego.


Muzyka towarzyszy mi od wczesnej młodości, nie ma dnia, żebym czegoś nie słuchał. Ciągle poszukuję nowych doznań, eksploruję nowe terytoria. Lubię bluesa, jazz, death metal, salsę, Bacha i Behemotha, Zappę i Nosowską.

Żałuję, że nie potrafię grać na żadnym harmonicznym instrumencie. Nawet moja gra na bębnach pozostawia wiele do życzenia. Jestem samoukiem. Od dziecka ciągle stukałem, co doprowadzało do szału moich rodziców. Pierwszy raz usiadłem za perkusją w wieku 18 lat. Nieporadne to było granie, prymitywne, ale za plus muszę uznać, że nigdy nie miałem problemu z trzymaniem rytmu, czego nie można powiedzieć o wielu perkusistach. W swojej powiedzmy to karierze grałem reggae (!), bluesa, rocka, funky, a nawet jazz-rock.

W Funk Loopie wymieszały się wszystkie te elementy. Spotkaliśmy się z zamiarem grania funky, jak sama nazwa wskazuje, szybko jednak okazało się na próbach, że samo funky to za mało. Każdy z nas słuchał czego innego i inne miał oczekiwania co do grania zespołowego. W efekcie wypracowaliśmy jakoś kompromis - zero ograniczeń formalnych, pełen spontan, a co z tego wyjdzie, zobaczymy. No i wyszła prawdziwa hybryda, trudna nawet dzisiaj - po ponad dziesięciu latach - do sklasyfikowania. W dużej mierze instrumentalna, choć zdarzyło się parę "piosenek" do których - wstyd się przyznać - napisałem teksty. Granica między grafomaństwem a natchnioną poezją jest bardzo wąska, nie wiem czy czasami jej nie przekroczyłem.
Żałuję dzisiaj bardzo, że ta kapela nie przetrwała, ale przecież zawsze jest możliwość ponownego spotkania.

Zmierzam nieuchronnie do tego, że po rozpadzie zespołu zacząłem robić muzykę na komputerze. Wykorzystywałem żywe dźwięki, generowane u mnie w domu przez zapraszanych co jakiś czas kumpli-muzyków. A to wpadł Sokół i nagrał mi 6 giga partii basowych do moich podkładów, a to Bibas wyciął kilkadziesiąt kosmicznych solówek na gitarze, a to Mały pobluesował przez weekend na fenderze. Na tej bazie układałem muzyczne puzzle, okraszając całość samplami z najróżniejszych klimatów, od ambientu po black metal.

Parę lat siedziałem nad projektem, który nazwałem Climax Indigo. Powstało w tym czasie ponad 20 kawałków, głównie instrumentalnych. Mrocznych, z połamanymi rytmami, prywatnie określam ich styl jako bad trip-hop. Ostało się 12, i tyle umieściłem w pierwszej edycji płyty, jednak po paru latach wyrzuciłem dwa z nich, bo nie spełniały już moich standardów (nie wytrzymały próby czasu).

Jestem dumny z tego projektu, kosztował mnie naprawdę wiele pracy. Ciekaw jestem Twojej opinii.

Cały album do pobrania tutaj:

Climax Indigo - Frimagination [2004]

poniedziałek, 28 listopada 2011

666

Mam ponad 600 prac (powiedzmy, że 666), których nie muszę się wstydzić. Takich, które bez żenady mogę pokazać, czy to na facebooku, czy na wystawie. Przeważają czarno-białe, gdzieś w dwóch trzecich, jakoś nie mogę się przekonać do koloru. Trzymam się zasady "jedno zdjęcie dziennie". Wierzę w pracę, chyba w poprzednim wcieleniu byłem amerykańskim protestantem, jakimś pracoholicznym WASP-em z Chicago. Nie ma innego sposobu, trzeba rzeźbić, choćby się nie miało ochoty ani inwencji.

Codziennie robię coś ze zdjęciami. Zdaje się, że Avedon miał podobne podejście, jak nie gmerał w czymś związanym z fotografią, był chory.

Wygląda to tak: przeglądam najnowsze fotki, szukając jakiegoś punktu zaczepienia. Najczęściej są to pejzaże, albo dzikie, z wydm lub nad morza, albo miejskie. W mieście szukam rytmu, w naturze szukam faktur. Idealnie jest, kiedy uda mi się upolować oba te elementy (zdarzyło się parę razy). Fotograficznie miasto mnie przerasta, za dużo bodźców oferuje, nie wiem, na czym mam się skupić. Długo trwa, zanim się opanuję i zacznę szukać motywów. Nauczyłem się na nic nie nastawiać, bo to najczęściej okazuje się rozczarowaniem.

Dwa tygodnie temu ustawiłem się ze Żmiją, starym kumplem z Sieradza, tatuatorem (wicemistrz Europy), w Gdańsku. Przeprowadził się tam niedawno, razem z siostrą otworzyli studio. Wybierałem się do niego i jakoś nie moglem wybrać, aż w końcu powiedziałem sobie: kurde, jak nie teraz, to kiedy? No i - nawiązując do tego nastawiania się - przygotowany byłem psychicznie na zdjęcia z wodą, długoczasowe, ze statywem i filtrami. Bo Gdańsk, bo morze, bo woda, bo nie wiem co.

Nic z tego nie wyszło. Światła nie było, a bez światła można zapomnieć o zdjęciach. Snułem się z aparatem po Starówce, wkurwiony, że nici z moich ambitnych planów, aż w końcu się opamiętałem i zacząłem przyglądać miastu. A miasto, akurat to miasto, ma naprawdę dużo do zaoferowania. Nie wiadomo kiedy zrobiłem kilkadziesiąt zdjęć zabytkowych drzwi, okien i rzeźb, wręcz stworzonych do tego, żeby je jakoś kreatywnie wykorzystać. Niedługo będę pokazywał owoce mojej pracy z gdańskimi archiwaliami, to nie ulega wątpliwości.

Żmija zaprowadził mnie w takie zakamary, których - jako zwykły turysta - w życiu bym sam nie odkrył. Już się stęskniłem za Gdańskiem. U góry pierwsza próbka - szczudlarz z prowincjonalnego przedstawienia we wsi Jasień (pomorskie), brutalnie wyrwany z kontekstu i osadzony w zupełnie innej scenerii, na tle zabytkowej bramy z gdańskiej Starówki. Na jednym z zagranicznych portali zaprosili mnie z tym zdjęciem do grupy "Street Photo", co poczytuję sobie za największy komplement.

Za muzyczne tło niech posłuży dobry stary black metal:

Rev 16-8 - Ashlands (2011)
REV 16-8 - Ashlands

niedziela, 27 listopada 2011

Ekshibicjonista


Tydzień minął od otwarcia mojej wspólnej wystawy z Saroltą Ban, wypadałoby to jakoś podsumować. Zaczęło się od maila. Napisał do mnie niejaki Jarosław Napora, że ma sprawę i prosi o podanie numeru telefonu, bo chciałby o niej porozmawiać. Zaznaczył, że chodzi o zdjęcia. Podałem, aczkolwiek z pewnymi oporami. Zadzwonił po kilku dniach. Okazało się, że jest właścicielem prywatnej galerii w Kaliszu i chciałby w niej sprzedawać moje prace. Byłbym pierwszym fotografem, któremu to zaproponował. Poczułem się wyróżniony, zgodziłem się chętnie, tym bardziej że rozmowa przebiegła w bardzo miłej atmosferze.

Pojechałem do tego Kalisza, choć to kawał drogi. Ustaliliśmy wcześniej, że przygotuję w Słupsku kilka wielkoformatowych wydruków, na które pan Napora będzie miał wyłączność. Zabrałem ze sobą prace, wsiadłem w samochód i wyruszyłem w drogę przez pół Polski.

Mówi się, że pierwsze wrażenie jest najważniejsze. Coś w tym musi być, bo w przypadku Naporów (poznałem też żonę Jarka, Brygidę) pierwsze wrażenie mnie nie zawiodło. Przywitali mnie jak członka rodziny. Od razu przeszliśmy na ty, gadaliśmy bez opamiętania parę godzin. Jarek zabrał mnie do pobliskiej cukierni na kawę i ciastko, a Brygida w tym czasie przygotowywała dokumenty dotyczące naszej przyszłej współpracy. Plany mieli ambitniejsze niż się spodziewałem. Powieszenie kilku moich prac to miał być dopiero początek, w najbliższej przyszłości myśleli o zorganizowaniu wystawy indywidualnej Dariusza Klimczaka.

Galeria to nowoczesny, niedawno wybudowany budyneczek w samym centrum miasta, kilkadziesiąt metrów od głównej ulicy, więc punkt świetny. Wrażenie zrobił na mnie wielki billboard na pobliskim skrzyżowaniu, który reklamował galerię. Widać, że podchodzą do sprawy poważnie. Miejsca wewnątrz może nie jest zbyt dużo, ale zaaranżowane jest praktycznie i ze smakiem. Wielkie szyby frontowe reklamują co ciekawsze eksponaty, a w środku sączy się cichutko delikatny jazzik. Słowem: wtopy nie ma.

Miałem okazję poobserwować przy okazji tej pierwszej wizyty ludzi, jacy tam zaglądają: wielu znajomych, przyjaciół, rodzina, interesanci. Jarek, prócz tego że sam maluje, zajmuje się również oprawianiem obrazów, więc co jakiś czas w galerii zjawiał się ktoś poszukujący ramy, a to do jakiejś akwarelki, a to do starego obrazka odziadziczonego w spadku po babci, a to do nowoczesnego płótna kupionego od jakiegoś lokalnego artysty. Ruch był większy niż można się było spodziewać po tego rodzaju przybytku, ale to dobrze, dla mnie również.

Pierwsza z moich prac, "Twins" (kobieta w białej sukni, na szczudłach, trzyma dwoje balansujących na tyczce dzieci), sprzedała się chyba po tygodniu. Rzadko nowa współpraca przebiega tak miło i owocnie, więc byłem pełen dobrej myśli. Ustaliliśmy, że wystawę zrobimy po wakacjach. Naporowie zamierzali wyjechać na dwa miesiące do Włoch. Galeria byłaby w tym czasie zamknięta. Podobało mi się, że Jarek wyznaje dewizę "nic na siłę". Też nie lubię pośpiechu, stresu i zbytniego ciśnienia. Przygotowania do wystawy trwały na dobrą sprawę kilka miesięcy. Jarek miał zorganizować media, zaprosić ewentualnych nabywców, przygotować reklamy w prasie i telewizji, moim zadaniem było zaprojektowanie folderu reklamowego.

Któregoś dnia, przeglądając zdjęcia na Flickrze, zobaczyłem nową pracę Sarolty Ban. Byłem jej wielkim fanem od paru lat i w jakimś szalonym impulsie pomyślałem: kurde, ale zajebiście byłoby zrobić wspólną wystawę! Niewiele myśląc znalazłem jej stronę, namierzyłem maila i skrobnąłem krótką wiadomość, taką tylko, żeby wysondować, czy jest zainteresowanie tematem. Odpisała jeszcze tego samego dnia, że świetnie, że ma rodzinę w Polsce, że bardzo się cieszy i chętnie weźmie w tym udział.

Sprawy nabrały rozpędu. Zadzwoniłem do Jarka z tą zaskakującą nowiną, ale - jak mogłem się spodziewać - zareagował na nią pozytywnie. Trochę było w związku z tym zamieszania logistycznego, nie wiedzieliśmy, jaki wariant wybrać, czy drukować prace w Polsce, czy czekać na jej printy, ale sprawa szybko się wyjaśniła. Następnego maila dostałem już od menadżera Sarolty, Andrasa Nemesa, który stwierdził krótko, że od teraz on przejmuje sprawę w swoje ręce. Sarolta drukuje od lat w Budapeszcie, prześle nam zdjęcia w przyszłym tygodniu.

Niestety, choć liczyłem na to, że ją poznam, nie przyjechała na otwarcie. Andras prosił o udokumentowanie wernisażu, co też uczyniliśmy, zarówno w postaci zdjęć, jak i krótkiego filmu z kamery cyfrowej. Mimo sobotniego wieczoru (początek był o 18.00), zjawiło się ponad 40 osób, co trzeba uznać za sukces. Zrobiłem pokaz multimedialny 100 czarno-białych zdjęć, z muzycznym podkładem Dead Can Dance. Tak się spodobał, że musiałem go powtórzyć. Na otwarciu zjawił się m.in. doktor z organizacji "Lekarze Bez Granic", pracujący w Afryce, a mieszkający w Małopolsce. Przyjechał specjalnie na wernisaż, mało tego, kupił jedną z prac - "Akrobatów" (na zdjęciu u góry).

Nie chcieli mnie wypuścić. Siedzieliśmy w kameralnym gronie, zajadaliśmy smaczne kanapki i dyskutowaliśmy zażarcie, mało o sztuce, bardziej o Polakach i polskości jako takiej. Gdyby nie telefon od przyjaciół z Sieradza, pewnie zostałbym w Kaliszu do rana.

Do pokazu wybrałem dwa długie kawłki DCD z płyty "Spiritchaser". Całość do posłuchania tutaj:

Dead Can Dance - Spiritchaser, 1996

DCD - Spiritchaser - part1
DCD -Spiritchaser - part2

wtorek, 15 listopada 2011

Transformacja


Spiętrzenie mam ostatnio straszne. Telefony, maile (do tego masa zagranicznych), znowu telefony, a tu jeszcze trzeba wykroić czas, żeby zdjęcia obrabiać. Jak by tego było mało, Nina się rozchorowała...

Jakiś wariacki czas, ale przyniósł też dużo dobrego. W zeszły piątek dostałem przesyłkę z Anglii, a w środku album "Altered Images, New Visionaries in 21st Cetury Photography" z pięcioma moimi zdjęciami. Z tym albumem to w ogóle była jazda. Napisał do mnie koleś, który wypatrzył moje prace na Flickrze. Twierdził, że jest wydawcą i planuje właśnie wypuszczenie na rynek albumu z nowymi fotomanipulacjami. Skompletował grupę 50 fotografów z całego świata i prosi o przesłanie kilkunastu moich zdjęć w dużej rozdzielczości, żeby móc dokonać wyboru.

No dobra, fajnie, szacun i prestiż, tylko jak chwilę o tym pomyślałem, nabrałem poważnych podejrzeń. Kto to w ogóle jest? W mailu podpisuje się inaczej niż na Flickrze, zdjęcia robi kiepskie, a jak spytałem o honorarium, zaczął coś kręcić. Normalną sprawą jest, że jak ktoś publikuje twoje zdjęcia, powinien ci za to zapłacić. Tymczasem, z tego co odpowiedział, nie płaci innym (wspomniał O Karezie, który już się zgodził), a ze swojej strony oferuje promocję na całym świecie, co też ma swoje znaczenie bla bla bla.

Chuj tam, machnąłem ręką i wysłałem mu te zdjęcia. Byłem prawie pewien, że mnie wykolegował, tym bardziej, że spotkałem się wcześniej z podobną historią. Jakiś facio podszywający się pod organizatora międzynarodowej wystawy fotograficznej mailował do ludzi, żeby mu przysyłali foty, po czym słuch o nim zaginął. Nie odpowiadał na maile, nie mówiąc o tym, że wystawa była fikcją.

Minęło parę miesięcy i nagle dostaję maila, że album już jest w druku, a premierę będzie miał prawdopodobnie pod koniec października. No fajnie, nic tylko czekać. Jakieś dwa tygodnie temu widzę na facebooku, że Konrad Banszkiewicz, znany mi dotąd jako Konrad B z Deviantarta, otrzymał właśnie przesyłkę z albumem. Tym samym, na który ja czekam. Zrobiło się ciekawie.

Jak pisałem wcześniej, w zeszły piątek przyszedł. Twarda oprawa, format 26,5x26,5cm, na okładce kapitalny montaż Jorge Miguela Blazqueza przedstawiający potylicę faceta z rozpiętym zamkiem ekspresowym, pod którym widać czerwoną galaretę. Bardzo sugestywny obraz, dobrze nawiązujący do zawartości książki.

Polaków jest sześciu: ja, Konrad, Michał Karcz, Krzysztof Władyka, Wojciech Grzanka i Jarek Kubicki. Naprawdę, znalazłem się w doborowym towarzystwie. Reszta też daje radę, dużo Ruskich, paru Francuzów, ogólnie czad. Druk na dobrym poziomie, ale można mieć drobne zastrzeżenia do strony edytorskiej: porozstrzelane czcionki, podwójne spacje, takie tam drobiazgi, które nie umknęły oku memu.

Byłem przekonany, że album będzie można kupić tylko za granicą, tymczasem jest też dostępny w Polsce:
Altered Images 2011

Paradoksalnie, wzięło mnie ostatnio na bluesa. Smutny nie jestem, mam wręcz wiele powodów do radości, bo i ten album, i wystawa z Saroltą Ban w Kaliszu w najbliższą sobotę, i sprzedaż idzie nieźle, a tu blues. Przypomniałem sobie parę starych ulubionych płyt, ale zacząłem też szperać w necie za jakimiś ekscytującymi nowinkami. Tym sposobem trafiłem na pana o nazwisku Eric Gales. Czarny gitarzysta w średnim wieku, grający nowoczesnego blues-rocka. Bardzo sprawny technicznie, żeby nie powiedzieć wirtuoz, ze świetnym wyczuciem frazy i zawodowym brzmieniem. Przygodę z Galesem zacząłem od jego najnowszej płyty, Transformation. Dwie wcześniejsze też są kapitalne, ale - może przez sentyment - dzisiaj pokażę właśnie tę.

Eric Gales - Transformation (2011)
Eric Gales 2011

czwartek, 3 listopada 2011

Maestro


Lubię wirtuozów, w każdej dziedzinie. Wiem, ile pracy wymaga osiągnięcie biegłości, czy to w muzyce, czy w fotografii. Ile wyrzeczeń, rozczarowań i zwątpień. Zdaję sobie sprawę, że robiąc coś latami, dzień w dzień, czasem po kilkanaście godzin, w końcu odkryje się to "coś". Różnie to nazywają: styl, własny język, talent, mniejsza z tym. Tylko poprzez konsekwentną pracę osiąga się wirtuozerię, nie ma innej drogi.

Oczywiście, sama wirtuozeria to nie wszystko. Na przykład Chopin podobno nie był wirtuozem, często się mylił, nie dawał rady trudniejszym pasażom, jednak nadrabiał czym innym - sercem. Dlatego jego gry słuchało się z zapartym tchem. Chciałbym usłyszeć w jego wykonaniu któryś z nokturnów...

Jeśli za maestrią techniczną nie kryje się coś więcej, jakieś głębsze dno, mamy do czynienia co najwyżej ze zdolnym rzemieślnikiem. Wielu muzyków klasycznych należy do tej kategorii. Są w stanie zagrać z nut praktycznie wszystko, gorzej, kiedy przyjdzie do improwizowania. Kiedy nie mają przed nosem partytury, są bezradni.

W fotografii rzecz wygląda chyba podobnie. Jest wielu uzdolnionych rzemieślników, którzy kwestie techniczne mają w jednym palcu, niestety nie rozwinęli w sobie ducha potrzebnego do tego, by w swoich zdjęciach pokazać coś więcej niż oferuje sama rzeczywistość. Ładny widoczek to trochę za mało, podobnie powyginana laska z cyckami na wierzchu. Pisałem już o tym wcześniej.

Łatwość zrobienia zdjęcia jest obecnie tak duża, że aby zaistnieć (nie lubię tego słowa) trzeba naprawdę zaproponować coś od siebie. Coś wewnętrznego, duchowego, podpartego rzecz jasna znajomością techniki. Wydaje mi się, że prawdziwy kunszt objawia się dopiero w zestawieniu tych dwóch elementów. Koncepcja i techniczna maestria. Jak jest tylko pomysł, a nie ma techniki, mamy kupę. Jak jest technika, ale nie ma pomysłu, mamy tylko rzemiosło.

Uwielbiam Keitha Jarretta, bo poświęcił się swojej pasji bez reszty. On żyje muzyką, jest nią. Gra tak, że zapomina się o tym, że to młoteczki uderzają w struny fortepianu. To prawdziwy wirtuoz, bez dwóch zdań. Artysta. Słuchając go - najchętniej w trio z Peacockiem i DeJohnette'm - czuję się normalnie dumny z tego, że jestem człowiekiem. Zatracam się w tej lawinie dźwięków, czasem zapominam, że płyta leci już drugi albo trzeci raz.

Każdy z tych muzyków jest wirtuozem, choć w innym względzie. Jarrett to maestro, duch sprawczy, kosmita. DeJohnette to precyzyjna maszyna wyposażona we wrażliwość. Oczywiście technicznie są lepsi bębniarze od niego, ale - jak w przypadku Chopina - nie to jest ważne. Peacock z tej trójki jest najsłabszy, choć bez niego to trio nie byłoby tym, czy jest, czyli jednym z najlepszych jazzowych tercetów wszechczasów.
No to miłego słuchania:

Keith Jarrett Trio - Yesterdays 2009

Keith_Jarrett_Trio_-_Yesterdays__2009.rar

sobota, 15 października 2011

Kompleks artysty


Kilkanaście lat temu usłyszałem od znajomego malarza, że są ludzie, którzy cierpią na tak zwany "kompleks artysty". Odniosłem to do siebie. Zabolało mnie, bo - choć nie mówił tego bezpośrednio - odniosłem wrażenie, że pije do mnie. Malarzem byłem kiepskim, brakowało mi techniki, cierpliwości, a przede pomysłu na twórczość. Coś tam kombinowałem, poszukiwałem, ale sam czułem, że miotam się po omacku i nic z tego nie będzie.

Któregoś razu, idąc do pracy (a pracowałem wtedy, krótko bo krótko, ale zawsze, w PSS Społem) doznałem olśnienia. Najczęściej chodziłem do tej roboty ze spuszczoną głową, stresując się, zanim jeszcze cokolwiek zacząłem. Głupie to, teraz wiem, ale tak wtedy reagowałem. Byłem dekoratorem, wymyślałem jakieś okolicznościowe dekoracje wystaw sklepowych.

No i idąc do tej pakamery w rynku, w której mieliśmy swoją pracownię, ja i dwie starsze ode mnie dziewczyny, zobaczyłem pod nogami popękaną płytę chodnikową. Ten kwadrat (już wtedy, dobre kilkanaście lat temu, ten format mnie inspirował), był skończonym dziełem sztuki. Misterne pęknięcia, drobne linie i kreski tworzyły same w sobie tak wyjątkową kompozycję, że postanowiłem ją skopiować. Teraz bym pewnie poszedł tam z cyfrakiem, wydrukował sobie duży format i przeniósł to na płótno, jednak w tamtych czasach takie udogodnienia nie wchodziły w grę. Zastosowałem najprostszą technikę, jaka mi przyszła do głowy: wziąłem duży arkusz kalki technicznej z zamiarem odrysowania sobie tej inspirującej płyty chodnikowej.

Akurat tego dnia miałem urodziny. Zaprosiłem na imprezę kilkunastu kumpli i w pijanym widzie zwierzyłem się ze swojego pomysłu. Niewiele myśląc, ubraliśmy się i poszliśmy na rynek. Zabrałem oczywiście kalkę i ołówki. Ciemno już było, bo to grudzień (21-go się urodziłem), więc trzeba było latarkami świecić, żeby coś zobaczyć na tym chodniku. Tak sobie klęczeliśmy, śmiejąc się i przekomarzając, kiedy z piskiem opon na sam środek sieradzkiego rynku wjechała milicyjna wtedy jeszcze suka.

- Dobry wieczór, co panowie tutaj robią? - zagaił nieśmiało młody mundurowy. Wystraszony był chyba bardziej niż my.
- Odrysowuję płytę chodnikową - wyjaśniłem, zgodnie z prawdą.
- Rozumiem. Dokumenty proszę.

Od tego czasu mam obsesję na punkcie kwadratów.


Vale of Pnath - The Prodigal Empire 2011

niedziela, 9 października 2011

Serio


Dopiero niedawno zacząłem myśleć cyklicznie. Tak powstały dwa cykle: pierwszy z niecodziennym wykorzystaniem artykułów gospodarstwa domowego (Krajobraz AGD), drugi z użyciem symboli i znaków (Dead symbols). Wcześniej pomysły moich serii rzadko rodziły się samoistnie, raczej kolejne prace o podobnej tematyce łączyły się same w rodziny. Tak było choćby z serią ze szczudlarzami, na dobrą sprawę te kilkadziesiąt samotnych drzewek, które popełniłem, też tworzą swój własny cykl.

Praca z cyklami ma swoje dobre i złe strony. Dobrą jest to, że ograniczenia formalne ułatwiają - wbrew pozorom - wybór tematyki, tonacji, użytych środków, techniki itp., co przyspiesza pracę i odsuwa na bok wiele wątpliwości, z jakimi trzeba się zmagać siedząc nad pojedynczą pracą. Złą jest to, że po iluś pracach (w moim przypadku po ok. 20), przychodzi znużenie i zmęczenie materiału. Mam wtedy wrażenie, że gonię w piętkę, powtarzam się i nie tworzę niczego świeżego. Dobrze jest w takiej sytuacji zająć się czymś innym, dla odświeżenia wyobraźni. Siłą rzeczy po jakimś czasie wraca się do tematu, bo nagle rodzi się nowy pomysł, który pasuje tematycznie do ciągniętego wcześniej cyklu. To kolejna z dobrych rzeczy związanych z seriami. Można pogrupować swoje prace tematycznie, przez co nabierają one nowych znaczeń, a działając w grupie, mają większą moc rażenia i stają się też bardziej wieloznaczne.

Znudzenie cyklem dotyczy nie tylko mnie, ale i oglądających. Wielokrotnie zetknąłem się z reakcjami typu: to już się staje nudne, za długo wałkujesz temat itd., nawet w przypadkach, kiedy praca była jedną z lepszych i broniłaby się w oderwaniu od reszty. Taki jest niestety urok galerii internetowych. Userzy ciągle oczekują nowych podniet, jak by chodziło co najmniej o igrzyska olimpijskie. Mało komu chce się przystanąć na chwilę i podumać o tym, "co artysta chciał nam powiedzieć". Na szczęście są i tacy, którzy czasami widzą w moich pracach więcej, niż sam zamierzałem w nich zawrzeć. To kwestia wyobraźni, skojarzeń, wrażliwości i buk wie czego jeszcze.

Dobrze jest ciągnąć kilka cykli równocześnie, albo na przemian. Raz kilka prac ze szczudlarzami, przerwa, parę martwych symboli, przeskok do samotnego drzewka i z powrotem do szczudlarzy. To urozmaica pracę, zmusza do trochę innego myślenia i odsuwa na bok nudę.

Najlepszym sposobem odświeżenia umysłu byłoby przerwanie na jakiś czas robienia zdjęć i ich oglądania, ale jakoś nie mogę się na to zdecydować. Obrazy zawładnęły moją wyobraźnią, ciągle potrzebuję pożywki i inspiracji. Nie ma piękniejszych chwil (przynajmniej dla mnie), niż te, kiedy nagle doświadczam iluminacji i wpadam na fajny pomysł. Siedzenie przed kompem nie jest wtedy męką, ale czystą przyjemnością. Czego wszystkim życzę, bo nie ma większej frajdy, jak robienie tego, co się lubi. Tę frajdę da się potem wyczuć w skończonej pracy, tak myślę. Podobnie chyba rzecz ma się z muzyką. Jak słucham kolesi, o których wiem, że ćwiczą po 12 godzin na dobę i zasypiają z gitarą w łóżku, jestem w stanie ich zrozumieć. Tę pasję słychać w ich muzyce.
Weźmy choćby takiego Kenny Wayne Shepherda. Drobny blondynek ze stratocasterem, a wycina na nim takiego blusiora, jakiego grałby Stevie Ray Vaughan, gdyby nie zginął w katastrofie śmigłowca. Pierwszy krążek nagrał w wieku 16 lat! Zakasował wszystkich starych wyjadaczy, swoim feelingiem, wyczuciem frazy i techniką. Wystarczy posłuchać:


Kenny Wayne Shepherd - Ledbetter Heights

czwartek, 6 października 2011

Insider


Zaniedbałem ostatnio pisanie, co mnie trochę martwi i irytuje. Ostatecznie skrobnąć parę zdań dziennie to żadne halo. Ale mam usprawiedliwienie - ponad tydzień byłem chory. Zaraziłem się od Niny jakimś świństwem, które przytargała z przedszkola. Morda mi spuchła, kości bolały, zawaliło mi zatoki. Czułem się naprawdę podle. Najbardziej wkurzało mnie to, że nie mogłem pracować. Nie byłem w stanie się skupić, nie mówiąc o wykrzesaniu z siebie choć odrobiny kreatywności.

Na szczęście, powoli przechodzi. Niby jestem zdrowy, ale trudno mi wrócić do dawnego rytmu. Zmuszam się do pracy, nawet kiedy nie idzie, choć wiem, że to bezcelowe. Bardziej, żeby uspokoić sumienie i nie wypaść z wprawy.

Nowego materiału mam od cholery. Wydawało mi się, że tyle fajnych rzeczy zrobię, tymczasem nic, pustka. Coś tam kombinuję, wycinam, przygotowuję sobie tła, ale z poczuciem, że to jałowa robota. Dawno mi się taki stan nie przytrafił, cały czas mam nadzieję, że to przejdzie.

Jak by tego było mało, mam teraz istne spiętrzenie drobnych i drobniejszych spraw, które trzeba pozałatwiać, bo inaczej może być krucho. Parę drobiazgów przy samochodzie, przygotowania do wystawy w Kaliszu, domowe remonty. A tu jeszcze trzeba odpisywać na zagraniczne maile, czego nie znoszę, bo angielski znam średnio i zawsze odnoszę wrażenie, że wychodzę na jakiegoś przygłupa, który zdania poprawnie nie potrafi sklecić. Przed chwilą odpisałem Amerykance, która chce zrobić prezent chłopakowi i upatrzyła sobie jedno z moich zdjęć. Starałem się pisać jak najprościej, żeby a nuż nie popełnić jakiegoś durnego błędu, ale mimo wszystko stres pozostał. No nic, zobaczymy, może trochę kasy wpłynie zza oceanu.

Słucham sobie anglojęzycznej muzyki, ale z Wysp Brytyjskich. Kapela nazywa się Amplifier i naprawdę zasługuje na uwagę. Konkretne, rockowe granie, melodyjne, ale nie banalne. Niedawno dowiedziałem się, że Dream Theater zaprosił ich w charakterze gości (nie supportu!) na trasę, mają też zagrać w Polsce. Ta muzyczka ma w sobie jakiś dziwny magnetyzm, mogę jej słuchać na okrągło. Dziwiłem się, że to mało znana grupa - sam trafiłem na nią przypadkiem - ale już chyba wiem dlaczego. Widziałem ich teledysk. Żenada totalna. Amatorszczyzna, taniocha i banał. Aż dziw, że kolesie o takiej wyobraźni, którą słychać w muzyce, nie potrafią zadbać o wizualną stronę swojego zespołu. Czasem lepiej tylko słuchać, żałuję, że musiałem to oglądać.

Amplifier - Insider 2005 (129 MB, 2 części)

Amplifier - Insider 1
Amplifier - Insider 2

wtorek, 27 września 2011

Rook


Obrazy mają to do siebie, że zapadają w pamięć na długo. Nie bez kozery mówi się, że jeden obraz zastąpi tysiąc słów. Pamiętam wszystkie swoje prace i bez przechwałek powiem, że bezbłędnie rozpoznaję prace innych. Nawet takie, które widziałem dawno i tylko przez chwilę.

Czytając parę dni temu jakiegoś amerykańskiego bloga poświęconego rockowi alternatywnemu, trafiłem na zestawienie 30 najlepszych albumów 2008 roku. Stylistycznie była tam straszliwa mieszanka. Koleś, który ułożył tę listę, kierował się - jak pisał - własnymi upodobaniami. Płyty folkowe wygrywały w rankingu z punkowymi, choć nieraz dziwiłem się, co mu strzeliło do łba przy takim wyborze.

Moją uwagę przykuła okładka jednej z płyt, już nawet nie pamiętam, z którego miejsca. Postać z rozkrzyżowanymi ramionami, umiejscowioną centralnie w kadrze - obsiadły dziesiątki ptaków, na moje oko kruków. Mówię sobie: uuu, będzie pewnie niezły black metal. Zespół nazywał się Shearwater, a płyta - Rook. Nigdy wcześniej nie słyszałem tych nazw, ściągnąłem w ciemno.

Pierwsze wrażenie było kolosalne. Żaden tam black metal, bardziej postrockowe granie, proste, zbudowane na stopniowaniu napięcia i dynamice. Przedziwny wokalista, śpiewa falsetem, chociaż słychać w wielu momentach, że to świadome ograniczenie, wybór barwy i wysokości głosu do muzycznego tła.

Muza jest chropawa, nagrana bez zbędnych ozdobników. Cisza pomiędzy kolejnymi akordami fortepianu pięknie buduje klimat. Nasuwają się oczywiście przeróżne skojarzenia: a to Talk Talk ze swojego dojrzalszego okresu, a to The Tiger Lillies (przez ten falset), jednak krążek jest samoistną wartością, która hipnotyzuje od pierwszych do ostatnich dźwięków. Zajebiście przemyślana całość, narastająca z kawałka na kawałek, do przejmującego katharsis w moim ulubionym (już) utworze "The Snow Leopard".

Poszperałem w necie, żeby nadrobić zaległości w wiedzy. Shearwater to amerykański zespół, grający od prawie 10 lat. To nie są kolesie znikąd, ale doświadczeni muzycy, w tym też panna na basie. To chyba najlepsza ich płyta, w muzycznej encyklopedii Allmusic.com oceniona na 4,5 gwiazdki w skali pięciogwiazdkowej. Perkusista udziela się też w innych projektach, gra m.in. na nowych płytach legendarnego The Swans! Reasumując, sroce spod ogona nie wypadli.

Szczerze polecam, idealna płyta na melancholijne jesienne wieczory.
Tu link, żeby niepotrzebnie nie marnować czasu:

Rook (2008)

piątek, 9 września 2011

Niepamięć


Zdjęcia robi się po to, żeby uwiecznić jakąś szczególną chwilę lub miejsce - taka jest jedna z zalet fotografii. Dokumentuję życie swojej rodziny, jak chyba każdy posiadacz aparatu. Nie robię może tylu zdjęć albumowych, ile powinienem, bardziej skupiam się na materiałach do pracy.

Zauważyłem, że kilka miejsc, które uwieczniłem w swoim najbliższym otoczeniu, odeszło już w niebyt (ale nie w niepamięć). Zniknęła niskopienna wierzba płacząca, którą wielokrotnie używałem w swoich montażach. Rosła za płotem, na podwórku sąsiada, który któregoś dnia uznał nagle, że trzeba ją wyciąć. Nie wiem, jakie były powody, drzewko wyglądało na zdrowe. Trudno, istnieje już tylko w mojej pamięci i na zdjęciach.
Wczoraj zrobiłem kolejny montaż z jego udziałem.

Podobnie sprawa wygląda z dwoma drewnianymi pomostami, które wiele razy fotografowałem, o różnych porach dnia i roku. Pierwszy był w Izbicy, nad jeziorem Łebsko. Jest tam takie malownicze miejsce, raptem pół kilometra od wsi. Idziesz piaszczystą dróżką, po lewej stawiki rybne, po prawej młode brzózki, i nagle wychodzisz na wielką, otwartą przestrzeń koło przystani. Za każdym razem ten ogrom robi wrażenie. Nic, tylko woda, wysepki z szuwarami i niebo.

Rybacy, którzy cumują tam swoje łódki, postawili miniaturowy pomościk, który z roku na rok coraz bardziej się wykrzywiał, do tego stopnia, że niebezpiecznie było na nim stać w czasie wiatru.
Już go nie ma. Pojechałem tam kilka miesięcy temu i coś mi nie grało w krajobrazie. No tak, pomost zniknął...

Drugi z pomostów, większy, był niedaleko Łeby. Trzeba przejechać całe miasto i wjechać w las, na leśny parking. Po lewej stronie jest morze, Bałtyckie, po prawej jezioro, Sarbskie. Pojechaliśmy tam kiedyś w zimie, całą rodziną, z psem. Buli wszędzie musi być pierwszy. Wlazł na ten pomost i zjechał po roztopionym lodzie prościutko do wody. Szamotał się strasznie, nie dawał rady wdrapać się z powrotem, bo deski były śliskie. Wyciągnąłem go, nie bez problemów. W oczach miał najprawdziwszy strach.

Za każdym razem ten pomost wyglądał gorzej, woda pochłaniała coraz większy obszar, aż w końcu ktoś doszedł do wniosku, że stanowi zagrożenie i go rozebrał. Teraz widać tylko pod wodą resztki konstrukcji.

Z muzyką jest podobnie, płyty zostają, podczas gdy wykonawców już nie ma. Z sentymentalnych względów mógłbym wybrać Amy Winehouse, ale cały ten szum po jej śmierci mnie mierzi. Dlatego sięgnę po nieśmiertelnego Davisa. Ale nie żadne swingowe pitu-pitu, tylko zwariowaną, bluesowatą płytkę z udziałem Scofielda, którego bardzo lubię.

Miles Davis - Star People (1983)

Miles Davis - Star People 

czwartek, 1 września 2011

Finisz


Portale fotograficzne powinny doczekać się osobnej, obszernej monografii. Ich specyfika i różnorodność nie przestają mnie zadziwiać. Na jednym zdjęcie trafia do wyróżnionych na pierwszej stronie, na innym przemyka bez żadnego odzewu. To ma nawet swój urok, bo widzisz, jak różne są gusta i oczekiwania ludzi z różnych stron świata.

Żeby uzyskać miarodajną ocenę swojej pracy, najlepiej pokazywać gdzie to tylko możliwe. To upierdliwa i czasochłonna robota, ale jeśli zależy ci na tym, żeby praca nie przeszła niezauważona, warto poświęcić jej trochę czasu.

Zauważyłem pewną prawidłowość: jak tylko przestaję wstawiać zdjęcia na któryś z portali, zaraz przychodzi z nich jakaś propozycja. Może to myślenie magiczne, ale jak coś zdarza się kilka razy, to nie może być przypadek. Tak było jakiś czas temu z photo.netem, niedawno zdarzyło mi się to z plfoto (drugi raz zresztą).

Nie wiem, może zbyt dużą wagę przykładam do tych wirtualnych światów i zbyt wiele emocji w nie pakuję... Z drugiej strony, gdyby to była tylko zabawa, niegroźne hobby, mógłbym to zlewać. Ale staram się żyć z fotografii. Im więcej osób zobaczy to, co robię, tym większa szansa, że moja praca znajdzie nabywców.

Polskie galerie to osobny temat. Wymiksowałem się już chyba z wszystkich. Zaczynałem na onephoto, ale po zmianie właściciela ten portal zszedł całkiem na psy. Miałem krótki romansik z Obiektywnymi, ale ignorancja kilku niedzielnych pstrykaczy tak mnie w końcu zirytowała, że skasowałem wszystkie zdjęcia z mocnym postanowieniem, że nigdy tam nie wrócę.

Wróciłem, chyba po roku. Było miło, sympatycznie, przez jakieś dwa miesiące, potem śpiewka się powtórzyła. Znowu kasacja.

Voal. Fajny portal był, kameralny, artistiszny, dopóki nie zalała go fala analogowców znudzonych innymi galeriami (albo takich, których z tych portali wywalono z hukiem). Zrobiło się nudno do kwadratu.
Fotoferia? Śmiechu warta.

Na plfoto dobiłem do 500 zdjęć i zwinąłem manatki. Żenada jest, poziom spadł poniżej wszelkiego poziomu, wystarczy spojrzeć na zdjęcia z TOP-u. Raczej nie ma powrotu.

Na facebooku ktoś postawił pytanie: który z polskich portali foto cię najbardziej irytuje? Optuję za opcją: wszystkie są do dupy.

Moja przygoda z polskimi galeriami dobiegła do finiszu, ale na szczęście jest wiele zagranicznych, gdzie o chamstwo raczej trudno, zawiści się raczej nie doświadczy, a jeśli już ktoś wykaże się niewiedzą, potrafi przeprosić i odrobić lekcje.

Skoro finisz, to czas na finnish prog death metal. W oczekiwaniu na nową płytę Opeth, odkryłem fiński klon tej kapeli. Raczej nie naśladują Szwedów, idą tą samą drogą, z powodzeniem. Zespół nazywa się Ikuinen Kaamos, a wydana w zeszłym roku płyta zaskoczyła mnie do tego stopnia, że postanowiłem podzielić się nią z innymi.
Wydawało mi się, że Opeth nie ma konkurencji, ale byłem w błędzie.
Zresztą, posłuchaj:

Ikuinen Kaamos - Fall of Icons (2010), 320 kbps, 124 MB



Ikuinen Kaamos - Fall of Icons (2010)

środa, 10 sierpnia 2011

Introligator


Za rok, późnym latem, minie 20 lat od śmierci mojego ojca. Wczoraj były jego urodziny. Gdyby żył, skończyłby 76 lat. Za każdym razem, kiedy jestem na cmentarzu w Sieradzu, odwiedzam jego grób. To na swój sposób dziwne, bo nie był dla mnie nikim ważnym, przynajmniej w ostatnim okresie swojego życia.

Fajnie, kiedy chłopak ma ojca-autorytet. Ojca-guru, mentora, nauczyciela, który uczy go męskości, pokazuje, jak naprawić rower i w jaki sposób odnosić się do kobiet. Niestety, mój tego mnie nie nauczył, do wszystkiego musiałem dochodzić sam. Przez niego stałem się - jak to nazywam - introligatorem, czyli introwertykiem uciekającym w książki. Policzyłem kiedyś, że przeczytałem 9 tysięcy książek. Szukałem odpowiedzi, dlaczego jest, jaki jest i dlaczego tak mnie to wyprowadza z równowagi.

Wydaje mi się, że znalazłem. Samotność i nuda, oto przyczyny jego upadku. Przeszedł wcześnie na emeryturę, a nie miał żadnego hobby, które mógłby kultywować na starość. Ani ogródeczka, ani wędkarstwa, ani dłubania w warsztacie. Pozostali mu tylko kumple od kieliszka i mecze w telewizji. Wystarczyło parę lat i pyk, po ptokach.

Spotkałem się w Sieradzu z Jarkiem, wielkim znawcą i miłośnikiem okolicznych nekropolii. Umówiliśmy się na plener przed sieradzkim cmentarzem, niezbyt może okazałym, ale za to malowniczym. Przyznam, że nigdy nie przyglądałem się nagrobkom w taki sposób, jak tym razem. Jest kilka przepięknych, starych rzeźb i pomników. Oczywiście Jarek znał je wszystkie. Umówił się ze mną chyba przez grzeczność (i żeby pogadać), bo nie zrobił ani jednego zdjęcia. Zresztą ma tam wszystko obcykane.

Służył mi za swoistego przewodnika, pokazując smakowite kąski i detale architektoniczne. Dowiedziałem się, że niedaleko cmentarnego drewnianego kościółka z XV wieku jest mauretański grób w kształcie ściętej piramidy. Okazał się mało fotogeniczny, ale nie wiedziałem o nim, mimo że to moja rodzinna nekropolia.
Zrobiłem kilkadziesiąt zdjęć, z zamiarem wykorzystania ich w swoich montażach. Nadrabiam wakacyjne zaległości, nie mam teraz czasu na nowe prace, tym większą będę miał frajdę, kiedy w końcu coś zmontuję.

Jarek starał się załatwić klucze do żydowskiego cmentarza w Zduńskiej Woli, o wiele bardziej atrakcyjnego i egzotycznego od sieradzkiego, niestety nie udało się. Sezon urlopowy, koleś od kluczy gdzieś wyjechał i do jego powrotu nie ma szans, żeby tam wejść (chyba że nielegalnie). Mieliśmy się wspólnie wybrać do Łodzi, na swoiste tournee po tamtejszych cmentarzach, ale okoliczności wybitnie temu nie sprzyjały. Jego ojciec wrócił właśnie ze szpitala, musiał się nim opiekować pod nieobecność matki. To, że udało mu się wykroić godzinkę na spotkanie ze mną, graniczyło niemal z cudem.

Nie to, żebym był jakimś fanatykiem grobów i śmierci. Nigdy mnie ta tematyka nie fascynowała, do niedawna. Odkryłem, że te stare, zmurszałe i omszałe nagrobki mają ducha, którego brakuje współczesnym budowlom. Od razu mają klimat, stworzony wręcz do tego, żeby je kreatywnie wykorzystać. Póki co, odwiedziłem fotograficznie dopiero dwa cmentarze (Szczecin i Sieradz), a jest ich przecież masa. Niewyczerpane źródło inspiracji!

Grobowe klimaty kręcą mnie muzycznie, ale to już zupełnie inna bajka. Lubię oddać się mrocznemu nastrojowi (ostatecznie jestem Dark). Mam tego masę na dysku, aż ciężko było wybrać. W końcu padło na Antimatter, klimatyczną kapelę dawnego basisty Anathemy. Lubię jej słuchać, robię to dość często, szczególnie, kiedy aura jest taka, jak tego lata.

Antimatter - Leaving Eden (2007)


A tu link do ściągnięcia:

Antimatter - Leaving Eden


piątek, 29 lipca 2011

Tribute

Trochę mnie irytuje, kiedy kolejna osoba - czy to na polskim, czy zagranicznym portalu - pisze pod moim zdjęciem, że kojarzy mu się z pracami Dalego. Niby to zaszczyt być porównywanym z mistrzem, problem w tym, że nie inspiruję się nikim, ani Dalim, ani Sralim. Takie skojarzenia świadczą co najwyżej o tym, że cokolwiek surrealistycznego, to od razu Dali. Prosta piłka. Tak jak w obiegowej opinii każdy obraz nierealistyczny to od razu Picasso.

Staram się to zrozumieć, jakoś sobie zracjonalizować te zależności. No dobra: u mnie szczudlarze, wydłużone nogi, u Salvadora żyrafy na monstrualnie długich nogach. Skojarzenie niby słuszne, jak najbardziej na miejscu, z tym, że wystarczy zestawić obok siebie nasze prace, żeby od razu wychwycić różnice. Ja, nawet jeśli jadę w surrealizm, staram się przynajmniej zachować pozory realizmu (proporcje, światło, perspektywę itd.), Dali łamie te zasady bezlitośnie. Jestem pewien, że robił to świadomie, z premedytacją. Jego deformacje rzeczywistości były w pełni zamierzone, im dziwniejsze, tym chyba był z nich bardziej zadowolony.
Popełniłem kiedyś - podpuszczony przez jakiegoś kolesia z plfoto - tribute to Dali. Bardziej, żeby udowodnić sobie, że potrafię, niż pokazać kolesiowi, że dam radę. Zrobiłem słonia na tyczkowatych nogach. Śmiechu było co niemiara (ja się mnie śmiałem), zaraz pojawiły się kolejne koncepcje, z kolorem, małym słoniątkiem i buk wie czym jeszcze. Dałem sobie spokój, szkoda czasu na takie pierdoły. Wiem, że potrafię, i to wystarczy.

Na moje powiązania z Dalim zwróciła też uwagę dziennikarka z Mołdawii, przygotowując wywiad do jednego z tamtejszych miesięczników o fotografii. Odrobiła lekcje, jak to się mówi, zaskoczony byłem wnikliwością pytań, przez co też chętniej na nie odpowiadałem. Poruszyła sprawę drabin, które pojawiają się w moich pracach chyba częściej niż szczudlate słonie. Drabina to dla mnie symbol ambicji, rozwoju, dążenia do celu. Wydaje mi się, że to zrozumiały i oczywisty obraz, co obserwuję po komentarzach ludzi z zagranicy. Odczytują moje założenia idealnie. Wydaje mi się, że te archetypy powinny być właśnie najprostsze, przez co stają się uniwersalne. Jest oczywiście grono osób, które uważają, że jak coś jest zajebiście skomplikowane - do tego stopnia, że nie sposób tego ogarnąć - to na pewno musi być sztuka. Polaryzowałbym...

Z muzyką jest akurat odwrotnie - im prostsza, tym dalej jej do sztuki. Lubię łamańce, stylistyczne i gatunkowe wolty. Najlepszym przykładem będzie chyba tegoroczny krążek gitarzysty Nguyena Le. Płyta z coverami. Jak nie przepadam za takim towarem, zostałem rozłożony na łopatki i czynniki pierwsze. Są tu kawałki Led Zeppelin, Marleya, Wondera, Joplin, Beatlesów, a nawet stary hicior Iron Butterfly. Ale kurde, jak to jest zrobione! To prawdziwy tygiel kulturowy: wpływy wschodnie i zachodnie wymieszane ze smakiem, mistrzowsko wyprodukowane, zagrane i zaśpiewane. Naprawdę, prawdziwa muzyczna uczta.

Nguyen Le - Songs of Freedom (2011)

Nguyen Le 2011

czwartek, 28 lipca 2011

Progres


W necie można już posłuchać nowego kawałka Opeth z planowanej na jesień płyty "Heritage". Jest co najmniej dziwny. Spodziewałem się zaostrzenia brzmienia, tymczasem brzmi to progresywnie, lajtowo. Oczywiście, może to być zmyła, ostatecznie trudno oceniać całą płytę po jednym utworze. Ale skoro wybrali ten właśnie utwór do promowania nowego wydawnictwa, musi chyba być reprezentatywny. Hmmmm...

Miałem opory, czy w ogóle go słuchać (zawsze lepiej mieć niespodziankę), ale ciekawość zwyciężyła. Szału nie ma, nawet jakby lekki zawód. Kompozycyjnie bez rewelacji, za to produkcyjnie większa rewolucja. Złagodzone brzmienie, bardziej analogowe, archaiczne. Zdecydowanie mniejszy pogłos i przestery gitar, surowe bębny i wokal bez ozdobników. Może to i dobry kierunek, zobaczymy, jak to będzie wyglądać w całości.

Dla mnie Opeth zaczyna się właściwie od "Deliverance", czyli jakieś 10 lat temu. Wcześniejszych płyt nie trawię, mam wrażenie, że to tylko próbki, może i dopieszczone, ale jeszcze niedojrzałe. W ciągu tych dziesięciu lat Opeth wyraźnie się rozwinął, każdy kolejny album to był duży progres, żeby nie powiedzieć postęp. Dwie ostatnie studyjne płyty to klasa sama w sobie. W sumie - jeśli chodzi o tak zwany progresywny death metal - najpierw mamy Opeth, potem długo długo nic, aż w końcu tylko jacyś nieudolni epigoni.

Chociaż zdarzają się miłe zaskoczenia. Odkryłem niedawno (zdaje się, że na facebooku) australijską kapelę Be'lakor. Nawet nie wiem, jak się to czyta (Bilejka?). Nazwa pochodzi z jakiejś gry komputerowej, w sumie mało mnie to obchodzi. Dla fanów Opeth muzyka tego zespołu to może być niezły smakołyk, przynajmniej mnie dostarczył dużo pozytywnych doznań. Co my tu mamy? Długie kompozycje, kapitalną pracę gitar, odrobinkę patosu, srogi growl, melodyjne riffy i motoryczną jazdę na dwie stopy. Czegóż więcej trzeba?

Zaraziłem tą kapelą już parę osób. Wydała jak dotąd dopiero dwie płyty, ostatnią w zeszłym roku, i to ją polecam. Jest dojrzalsza, lepiej wyprodukowana i bardziej spójna niż debiut.

Be'lakor - Stone's Reach (2010)

Be'lakor 2010

środa, 20 lipca 2011

Dolmen Music


Jedną z tradycji żydowskich jest kładzenie kamyków na grobach. To symboliczny znak pamięci, bardzo prosty, a zarazem sugestywny. Kiedy o nim chwilę pomyślałem, zobaczyłem w wyobraźni mały kamienny obelisk z gwiazdą Dawida, a na nim ogromny, przytłaczający głaz - jako metaforyczny symbol zbiorowej pamięci. Dla oddania poczucia pustki i samotności widziałem tę mogiłę na rozleglej przestrzeni, z dala od ludzi i cywilizacji.

Z takim nastawieniem zacząłem realizować tę wizję. Kamienny pomnik wziąłem ze szczecińskiego cmentarza, tło to fragment wydm w Czołpinie (jakżeby inaczej?). Chmury wkleiłem z zupełnie innego zdjęcia, sprawdzając tylko, czy kierunek światła się zgadza. Pozostał do zrobienia głaz. Zamiast sfotografować jakiś prawdziwy kamulec, wyciąłem owalny fragment nagrobka, postrzępiłem mu brzegi i dorobiłem światłocień. Reszta to już tylko dopracowanie cieni, perspektywy i wybranie odpowiedniego kadru. W tym przypadku nie wchodził w grę żaden inny, tylko centralny. Pustka, spokój, śmierć.

Bardzo podobała mi się pierwsza wersja tej pracy. Dopieszczone szczegóły, soczyste b-w, czytelna anegdota. Wrzuciłem na kilka portali, ale odzew był znikomy. Zastanawiałem się, z jakiego powodu. Przyjrzałem się ponownie tej pracy i doszedłem do wniosku, że najsłabszym elementem jest główny motyw, czyli ten przeklęty głaz. Wyglądał trochę sztucznie, jak fragment wygładzonego betonu. Niewiele myśląc, usiadłem raz jeszcze przed kompem i zrobiłem wszystko od nowa, tym razem z prawdziwym kamieniem. Efekt jest bardziej realistyczny i chyba lepszy niż poprzednio. Widać go u góry. Na jednym z portali jakiś facet uznał, że sfotografowałem rzeźbę upamiętniającą zmarłych Żydów, co w sumie było dla mnie największym komplementem.

* * *

Idealnym nawiązaniem do motywu kamieni będzie niesamowita płyta amerykańskiej Żydówki Meredith Monk - "Dolmen Music". To poruszająca muzyczna podróż, opowiedziana językiem bez słów. Tylko ludzkie głosy z towarzyszeniem fortepianu, przestrzeń, cisza.

Ale najważniejszą rzeczą są na tej płycie emocje. Artystce udało się za pomocą zupełnie abstrakcyjnych środków, melorecytacji, zabawy głosem i intonacją, stworzyć album ponadczasowy i ponad wszelkimi kategoriami. Włos się na głowie jeży, kiedy słucha się go w ciemnościach. To jest teatralne, obrazowe, przejmujące, piękne. Takiego albumu się nie zapomina. Dla mnie to jedna z najważniejszych płyt ostatnich kilkudziesięciu lat, kwintesencja ludzkiej kondycji. Usłyszysz tu wszystko: rozpacz, żal, radość, zdziwienie, smutek, strach. Niesamowita rzecz.

Meredith Monk - Dolmen Music (1980), 113 MB

Meredih Monk - Dolmen Music

PS. Dolmeny to te ogromne głazy, jakie można zobaczyć np. w Stonehenge lub Carnac.

piątek, 15 lipca 2011

Patria


Nie jestem patriotą. Urodziłem się w Polsce, tylko tyle. Nie miałem na to żadnego wpływu. Dobrze mi tu, bo myślę po polsku i z każdym mogę się dogadać. Jednak w stosunku do Polski i Polaków mam uczucia - jak to się mówi - ambiwalentne. Lubię język polski, zawsze wydawał mi się bogatszy od innych języków europejskich, bardziej plastyczny i wieloznaczny, co piszącemu stwarza nieograniczone wręcz możliwości. Wiem o tym, bo wydałem dwie książeczki z aforyzmami, w których bazowałem głównie na dwuznacznościach i idiomach.

Polska mnie inspiruje, ale jako forma graficzna. Od dłuższego czasu mam lekkiego bzika na tle kształtu naszego kraju. Robiłem już Polskę jako kałużę, dziurę w murze, koronę drzewa. Parę dni temu wysmażyłem taki oto obrazek.

Często mi się tak zdarza, że zaczynam realizować jakiś pomysł, a efekt końcowy jest zupełnie inny od zamierzonego, bo nagle inny, lepszy pomysł wpada mi do głowy w trakcie pracy. Tak było i tym razem. Z tej betonowej ruiny zamierzałem stworzyć ciągnący się po horyzont krajobraz. Ot, taka postindustrialna wizja. Wyszło coś zupełnie innego, ale pewnie kiedyś wrócę do tamtej koncepcji.

Nie znoszę typowo polskiej zawiści, zaściankowości, tego całego zapatrzenia się na Zachód i tępego naśladownictwa. W fotografii jakoś dajemy jeszcze radę, ale w muzyce? No weź na ten przykład taki polski rap, po prostu porażka. Polskie reggae? - Śmiech na sali. Albo blues po polsku...

Jedynie metalowcy robią swoje, nie małpując innych kapel. W wielu przypadkach to oni wyznaczają kanony dla reszty świata. Pisałem już o paru rodzimych kapelach, znanych i mniej znanych. Polska to prawdziwe zagłębie, ciągle natrafiam na kapitalnych wymiataczy, o których nie trąbi się w mediach, a moim zdaniem warto.

Weźmy na przykład lubelski Deivos. Na koncie dwie studyjne płyty, wydane w czteroletnim odstępie. Najnowszy krążek, z zeszłego roku, wprawił mnie w niemałe osłupienie. Polski zespół, o którym słowa nie słyszałem, wycina taki death metal, że wielu Skandynawów mogłoby się uczyć. Szaleńcze tempa (kapitalny bębniarz - robi śmieszne ozdobniki na krowim dzwonku), precyzja, świeże pomysły, motoryczność, zwariowane solówki, oryginalna produkcja - to wszystko składa się na obraz kapeli, która niedługo trafi do ekstraklasy. Chłopaki po prostu robią swoje, nie grają podobnie do żadnego ze znanych mi zespołów zachodnich, i bardzo dobrze.

Deivos - Gospel of Maggots (2010), 320kbps, 101 MB


Deivos 2010

środa, 13 lipca 2011

Pentagram


O satanizmie dzisiaj będzie, w nawiązaniu do powstającego cyklu z symbolami w roli głównej. Niestety, ogólne pojęcie o nim jest mniej więcej takie, jak o chrześcijaństwie. Ilu Polaków, zdeklarowanych katolików, chodzących regularnie do kościoła, czytało Biblię? Z tych, których znam, naprawdę niewielu.
Satanizm to stosunkowo młoda ideologia, choć oczywiście szatan istnieje od zawsze, jak Bóg. Tyle na ten temat można wyczytać w Biblii.

Anton Szandor La Vey napisał i wydał w 1969 roku Biblię Szatana. Czytałem. Pracując jako dziennikarz musiałem znać takie książki. Kilkanaście lat temu, w Pabianicach, załatwiałem jakieś sprawy redakcyjne w jednej z księgarni. Zobaczyłem na półce Biblię Szatana, czarną niedużą książkę z charakterystycznym pentagramem na okładce. Wspomniałem o tym naczelnej.

- To wracaj i kup! - zapaliła się. - Przyda się w gazecie.

Miała istnego hopla na tle spraw religijnych. Wcześniej pracowała w katolickim liceum, ale wyleciała stamtąd z hukiem, niestety nie wiem, z jakiego powodu. Mogę się tylko domyślać, że była niezła chryja, bo nikt nie śmiał przy niej poruszać tego tematu. Ze szkoły została jej fiksacja katolicka. Jakikolwiek temat związany z Kościołem lub księżmi od razu przejmowała i bezlitośnie drążyła. Czasem przeginała, upierając się, żeby na pierwszej stronie znalazł się jakiś tekst o aferze w środowisku kościelnym, nawet jeśli była to tylko ciekawostka.

No nieważne, znowu w dygresje się wdaję, a miało być o szatanie. Przeczytałem tę czarną książkę, nie całą, przyznaję bez bicia. Opuściłem ostatnią, piątą część, całkowicie poświęconą inwokacjom do diabła. Ale wcześniejsze cztery okazały się bardzo ciekawe. Uderzyło mnie to, że LaVey pisze niezwykle prosto i klarownie, nie wdając się w żaden patos czy filozoficzne meandry. To w sumie nowatorskie spojrzenie na współczesnego człowieka, skoncentrowanego na przyjemnościach, rozdartego, samotnego.
Bardzo ciekawa książka psychologiczna, polecam.

Tłem muzycznym nie może być nic innego.

Satyricon - Now, diabolical (2006), 101 MB

Satyricon 2006

wtorek, 12 lipca 2011

Stone


Mam w Sieradzu kolegę, Jarka Rybczyńskiego, bardzo zdolnego fotografa analogowego, który zadziwił mnie tym, że też robi fotomontaże, tyle że pod powiększalnikiem. Bywa, że siedzi nad jedną pracą dwa tygodnie. Efekty są powalające. Niestety, ciągle brakuje mu czasu (jest prawnikiem sieradzkiej mleczarni), a chciałby poświęcić się temu zajęciu bardziej. Każdą wolną chwilę spędza w ciemni, a żeby zupełnie nie zwariować od oparów chemii i braku światła, urządza sobie wielokilometrowe wycieczki rowerowe. Oczywiście samotne.

Jest nieprzejednanym ortodoksem, używa tylko średnioformatowego Kieva, choć ma cyfraka Canona, całkiem niezłego zresztą. Ale kiedyś wymiękł. Zadzwonił i powiedział, że chce porozmawiać, bo ma do mnie sprawę. Nie mógł przez telefon, to nie w jego stylu. Przyjechał na tym swoim śmiesznym składaczku, usiadł, westchnął i wyszeptał: Klimas, naucz mnie fotoszopa.

Byłem w szoku. Święcie wierzyłem, że jest śmiertelnym wrogiem obróbki i jakiejkolwiek ingerencji w zdjęcie, ale wyjaśnił mi, że brak czasu nie pozwala mu robić więcej, a nie wszystko się da zrobić metodą maskowania i selektywnych naświetleń. Krótko mówiąc, brakuje mu precyzji w tych jego montażach.

Prawie parsknąłem śmiechem. Tia, Jarek i brak precyzji... Widziałem większość jego prac, patrząc na niektóre z nich nie mogłem wprost uwierzyć, że powstały bez udziału komputera. Na zbiorczej wystawie naszej nieformalnej grupy fotograficznej pokazał kiedyś cykl martwych natur ze szkłem. No kurwa, po prostu szczena opadała. Wszyscy przystawali przy tych zdjęciach i oglądali je z niedowierzaniem i zachwytem, z nosami przyklejonymi do szyb.

Jarek przyjechał do mnie z dużą teką. Myślałem, że wraca z pracy z jakimiś dokumentami, tymczasem w środku były dwa wielkoformatowe fotomontaże. Chciał, żebym je zeskanował i wyretuszował w szopie, bo on już nie ma sił ani cierpliwości. Zgodziłem się. Siedział za moimi plecami i co jakiś czas nerwowo chichotał, widząc, jakie sztuki można zrobić ze zdjęciem. Opowiadał, że czasami wybiera się z aparatem na łódzkie cmentarze, gdzie szuka motywów i inspiracji. Obie te prace powstały z fotografii zrobionych właśnie tam. Próbowałem policzyć ilość elementów na pierwszej.
- Czternaście - zawyrokowałem.
Uśmiechnął się tylko i dopiero po dłuższej chwili wyszeptał: dwadzieścia dwa.

Druga była jeszcze lepsza. W architektonicznym łuku porośniętym bluszczem stała figura kobiety. W tle ciągnęła się aleja dębów, z malowniczą ławeczką pod jednym z drzew. Na pierwszym planie popękane schody z plamkami słońca. Całość dopieszczona, estetyczna, w klimacie prac Grottgera, a nawet Friedricha. Gdyby pokazał to zdjęcie na którymś z portali, ludzie by się posikali z wrażenia. Ale nie pokaże, bo nie lubi internetu.

Uzmysłowiłem sobie, że trochę się zainspirowałem cmentarnymi wyprawami Jarka. Podczas niedawnego pobytu w Szczecinie mepooh z baktrianem zabrali mnie do tamtejszej nekropolii, ponoć jednej z największych w tej części Europy. Głównym celem był fragment z niemieckimi nagrobkami, często sprzed wieku. Nie robi się teraz takich pomników. Większość z nich obfociłem z wszystkich możliwych stron, z zamiarem wykorzystania do wklejek. Powyżej jeden z owoców mojej pracy.

Skoro mowa o kamiennych nagrobkach, to warto by było nawiązać jakimś stoner rockiem. To trochę eklektyczny kierunek, żywiący się padliną sprzed ćwierćwiecza, ale czasami trafi się na perełkę, w miarę oryginalną (o ile to możliwe) i miłą w odbiorze. Tak jest w tym przypadku.


Clutch - Blast Tyrant, 2004, 118 MB


Clutch - Blast Tyrant

poniedziałek, 11 lipca 2011

Esperanto


Zaczynam nowy cykl. O fanatyzmie. O ślepocie religijnej i politycznej. O kurczowym trzymaniu się przekonań, przywiązaniu do symboli. Będę bazował na graficznych symbolach, piktogramach, a nawet rozpoznawalnych logach. Nie zamierzam w żadnym razie oceniać niczyich wierzeń ani przekonań, wartościować ich ani ośmieszać, chcę raczej zwrócić uwagę, jak wielkie znaczenie w naszym życiu mają symbole. Pełnią właściwie rolę obrazkowego esperanto, zrozumiałego na całym świecie, bez konieczności poznawania jakiegokolwiek obcego języka.

Tych symboli jest w sumie bez liku, na razie wykorzystałem cztery z nich, trudno powiedzieć, jak długi zrodzi się z tego cykl. Mam jeszcze pomysły na co najmniej kilka, na razie nie myślę, w jakim kierunku się ta historia rozwinie. Znając życie, w nieprzewidywalnym, i to jest właśnie najfajniejsze.

Pomysł to był błysk, zainspirowany sformułowaniem: trzymać się czegoś kurczowo. Jako oczywisty symbol trzymania wykorzystałem dłonie  (pozował Gucio, który specjalnie do sesji wyszorował i obciął paznokcie). Na pierwszy ogień poszli neonaziści. Na dobrą sprawę mogłem ten pomysł zrealizować całkowicie fotograficznie, bez wklejek i montaży, wystarczyło wyciąć ten faszystowski krzyż z tektury, wolałem jednak zrobić to po swojemu. Daje mi to większą satysfakcję, poza tym mam wrażenie, że bardziej w ten sposób kontroluję sytuację.

Myślałem oczywiście o swastyce, przyjdzie i na nią czas.

Trochę się obawiam, że mogą pojawić się jakieś kontrowersje, kiedy na przykład wrzucę jakiś islamski albo żydowski symbol, ale mam to gdzieś. Nie chodzi mi w żadnym wypadku o to, żeby kogokolwiek obrażać. Raczej, by sprowokować go do refleksji i szerszego spojrzenia na - w sumie - uproszczone obrazki, dzięki którym łatwiej nam się komunikować.

Ta symboliczna zwięzłość jest zajebista, choćby wtedy, kiedy szukamy na dworcu WC, ale jednocześnie może prowadzić do poważnych nieporozumień. Jak każdy język, symbole mogą zostać różnie zinterpretowane. Staram się w tym przypadku unikać dwuznaczności, zestawienie mocnego znaku graficznego i rąk ma już wystarczająco mocny wydźwięk. Bardzo jestem ciekaw odbioru tego cyklu.

No to tyle fotograficznych nowości. Za to muzycznie bez zmian. Death i black metal rządzą, ustępując czasem miejsca jakimś lżejszym muzom. Matalowcy dobrze znają siłę symbolu. Wiele okładek - szczególnie blackowych - to gra obrazem i nastrojem. Pogrzebałem trochę na dysku, żeby znaleźć jakąś korespondującą z moim kwadratem, ale niespecjalnie mi się udało. Dominują jakieś szatany, głowy kozłów albo rozkraczone, torturowane panienki, a nie o takie nawiązanie mi chodziło.

No to wrzucę najnowszy krążek The Black Dahlia Murder. Muzycznie bez rewolucji, płytka stanowi naturalną konsekwencję dwóch poprzednich, choć wciąż na wysokim poziomie, a i graficznie niczego sobie. Naćkali tam symboli, jak w jakiejś buddyjskiej mandali, ale całość jest oryginalna i miła dla oka.
No taki deathcore to ja lubię.

The Black Dahlia Murder - "Ritual" (2011), 320kbps, 104 MB

Ritual

czwartek, 7 lipca 2011

Stupor



Wydawało mi się, że wykorzystałem już wszystkich szczudlarzy, tymczasem - przeglądając zdjęcia na płytach - odkryłem jeszcze kilku. Tym sposobem cykl czarno-białych kwadratów z kolesiami w długich nogawkach zapewne się rozrośnie. Wrzucam teraz pierwszą z nowych prac, którą musiałem niestety robić dwa razy.

Czasem zapominam o tym, żeby zapisywać robotę w trakcie, a potem mam nauczkę. Siedziałem nad tym dobre pięć godzin, kiedy nagle na sekundkę zgasło światło. Oczywiście wyłączył się komputer i cała misterna konstrukcja odeszła w niebyt. Komputerowcy mówią: kto nie save'uje, ten potem żałuje.
Nie pierwszy raz mi się to zdarzyło, więc poprzeklinałem trochę i zasiadłem ponownie do pracy. Początkowo zrobiłem wersję kolorową, ale jakoś nie mogłem się do niej przekonać, więc przerobiłem na b-w. To logiczna kontynuacja serii, nie ma co wydziwiać.

Zdarza się, choć ostatnio coraz rzadziej, że jakaś płyta trafi mnie tak, że zastygam w prawdziwym stuporze i chłonę dźwięki jak gąbka. Coś mnie ostatnio wzięło na black metal. Dużo tego mam na dysku, zapas na dobre parę dni. Włączyłem Benighted in Sodom, które zacząłem kiedyś słuchać, ale coś mi przerwało i nie miałem później okazji wrócić do tej płyty. Tegoroczny krążek "Reverse Baptism" zaczyna się jak jakieś stare, niepublikowane nagranie The Cure. Gitarki z chorusami, bluesowy podział na sześć ósmych, duży pogłos, wolny, hipnotyzujący rytm - taki mniej więcej klimat. Kawałek powoli się zagęszcza, a trwa ponad 8 minut, więc ma czas. Wokal wchodzi dopiero w połowie (podobny patent jak u Cure'ów), i wtedy robi się naprawdę blackowo. Zostają chorusy, ale w sukurs przychodzą im przesterowane, brzęczące gitarki i kapitalny, jeżący włos na głowie wokal.

Oniemiałem. Podgłośniłem dźwięk w słuchawkach, podparłem brodę na dłoniach i na dobre 15 minut zniknąłem z tego świata. Co za płyta! Jak trochę doszedłem do siebie, zerknąłem do nieocenionej Encyklopedii Metalu, żeby zobaczyć, co to za goście. Amerykanie z Florydy, grają dopiero od 7 lat, ale wypuścili już kilkanaście płyt, w tym roku aż trzy, w tym jedną podwójną.

Rzadko się zdarza, żebym czytał teksty metalowych kapel, ale w tym przypadku zrobiłem wyjątek. Co mnie do tego skłoniło? W każdej recenzji kolesie cytowali fragmenty piosenek. Mój angielski nie jest najlepszy, ale na tyle dobry, że większość z nich zrozumiałem. Proste frazy, bez udziwnień, ale naładowane emocjami. Całkiem dobra poezja, poruszająca odwieczne tematy samotności, cierpienia, bólu, bez zbędnego patosu. W zestawieniu z tą hipnotyczną muzą robią naprawdę duże wrażenie.

Pracując nad zdjęciem, przesłuchałem ten album trzykrotnie. Ani przez chwilę się nie nudziłem.

Benighted in Sodom - "Reverse Baptism" 2011


Benighted in Sodom - Reverse Baptism

PS. Rzeczywiście chyba w jakiś stupor zapadłem. Nie doczytałem - Benighted in Sodom to nie kapela, a jeden człowiek, Matron Thorn. Koleś gra na wszystkich instrumentach, pisze teksty i śpiewa. O.

wtorek, 5 lipca 2011

Księciunio


Byłem na Prinsie. Czekałem na ten koncert lata całe, i w końcu się doczekałem. Jechałem bez żadnego nastawienia, gotowy chłonąć wszystko, co Księciunio zapoda. Nie zabrałem aparatu, żeby sobie głowy nie zaprzątać zdjęciami, zresztą był zakaz fotografowania i wnoszenia na teren wszystkiego z matrycą większą niż 5 megapikseli. Bilet zamieniłem przy wejściu na opaskę, musiałem niestety zostawić na bramce litrowy sok bananowy, bo organizatorzy zezwalali tylko na 200 ml. Kurde, cały wieczór o suchym pysku - pojechałem samochodem, tak że piwo nie wchodziło w grę (chociaż strzeliłem sobie małe, do północy zdążyło wyparować).

Prince postawił na energię i rytm. Zaczął z kopytem, wcale nie funkowo, bardziej było to ciężkie dicho, ale w jego wykonaniu do strawienia. Wypierdzielił niesamowitą solówę na fioletowym stratocasterze i nie spuszczał z tonu aż do końca. Mówi się, że jest najbardziej chimerycznym artystą koncertowym, potrafi przerwać występ w połowie albo - co gorsza - w ostatniej chwili go odwołać. Bywa, że gra nawet 3-godzinne sety, więc wszyscy ciekawi byliśmy, co pokaże i jak długo będzie na scenie.

Pożyczyłem od Gucia lornetkę, ale okazało się, że całkiem niepotrzebnie, bo przy głównej scenie były wielkie telebimy. Ludzi morze, co szczególnie widać było, kiedy kamera pokazywała tłum od strony sceny. Słyszałem niemiecki, angielski, widziałem nawet jakichś Japończyków. Parę razy poczułem unoszący się w  powietrzu zapach trawy. No, zapalić i zobaczyć Prince'a - bezcenne.

Widziałem wcześniej parę jego koncertów na wideo, wiedziałem więc mniej więcej, czego się spodziewać. Przebieranki, szpagaty na scenie, wizualizacje w tle i granie na czym popadnie. A tu nic z tych rzeczy. Facio ma już swoje lata, ale chyba nie o wiek chodzi, tylko o jego podejście do koncertów. Najważniejsza ma być muzyka, a nie cała otoczka. Zresztą pod koniec występu powiedział: "Real music from real musicians", jakby chciał dać prztyczka w nos tym wszystkim gwiazdkom, których kariera zaczęła się na Youtubie.

Grał w jednym, złocistym wdzianku, gitary nie zmieniał, tła na telebimach były uproszczone, graficzne, za to wokalnie pokazał prawdziwą klasę. Wszystko czyściutko, w punkt, z wyczuciem i smakiem. Wiele razy zapiszczał po swojemu, ale więcej razy powtarzał słowo "Poland". Widać było, że trochę zaskoczony jest ilością ludzi, a jeszcze bardziej tym, że znaliśmy jego piosenki i śpiewaliśmy razem z nim.

Mały dyktator, rządził tłumem od początku. Publika wykonywała bez mrugnięcia okiem wszystkie polecenia: klaskanie, unoszenie rąk do góry, machanie nimi, skakanie. Po prostu urządził plenerowe party na kilkadziesiąt tysięcy ludzi (mówi się o 80 tysiącach), megaimprezę opartą na funku, soulu, rocku i disco, która zamieniła się w prawdziwe murzyńskie święto.

Po wszystkim ręce i gardło miałem obolałe. Kluczowe momenty to oczywiście "Purple Rain", w którym wystrzeliło w niebo fioletowe konfetti, "Nothing Compares 2 U" i "Kiss". Zagrał dużo numerów właśnie z "Purple Rain", ale np. żadnego z "Musicology", czym byłem trochę zawiedziony. Ale za to sprawił mi miłą niespodziankę, śpiewając zupełnie niekoncertową balladę "Sometimes it's snow in April" ze ścieżki dźwiękowej "Parade" (bardzo lubię ten kawałek).

Mam lekki niedosyt, bo repertuar dobrał co najmniej dziwny, dużo starych piosenek, łącznie z "Controversy" z 1981 roku. Lepszy jednak niedosyt niż przesyt.
Mam dziwne przeczucie, że Prince jeszcze do nas przyjedzie, tak bardzo mu się podobało.

Czytałem po koncercie chyba z pięć recenzji, jedna gorsza od drugiej. Jednak, kurwa, kultura słowa zanika.

* * *
Cóż można innego zapodać?

Prince - Come, 1994 (FLAC w dwóch częściach, 353MB)
Come cz.1
Come cz.2